Bolesław Leśmian

Przygody Sindbada Żeglarza
przygoda pierwsza, część trzecia

Sindbad wraca do pałacu króla Miraża, a w ślad za nim podąża jego sobowtór...

Posłuchaj również:

Przygody Sindbada Żeglarza, przygoda wstępna

Przygody Sindbada Żeglarza, przygoda pierwsza, część 1
Przygody Sindbada Żeglarza, przygoda pierwsza, część 2

Przygody Sindbada Żeglarza przygoda druga, część pierwsza
Przygody Sindbada Żeglarza przygoda druga, część druga

 

Nic nie odpowiedziałem Hindbadowi. Ponieważ ręce moje, dotknięte drętwotą, odzyskały władzę, więc chwyciłem za wiosła i zacząłem wiosłować. Płynęliśmy dalej w milczeniu, przyglądając się sobie nawzajem drwiąco i uważnie. Hindbad był tak dalece do mnie podobny, iż zdawało mi się chwilami, że widzę własne odbicie w lustrze. Nie on sam, lecz jego podobieństwo przerażało mnie i budziło obawy, szczególnie teraz, gdy czułem pod sobą tajemniczą głębinę morską, a w pobliżu — nikogo, prócz tej wrogiej, choć podobnej do mnie postaci Hindbada. Siedział naprzeciwko, zaglądał mi w oczy i milczał. Milczenie jego zaczęło mnie niecierpliwić i złościć.

— Czemu milczysz? — spytałem.

— A ty — czemu milczysz? — spytał z kolei Hindbad.

— Milczę dlatego, że nie mam ci nic do powiedzenia! — odrzekłem.

— I ja milczę dlatego, że nie mam ci nic do powiedzenia! — odparł tak samo dumnie Hindbad.

— Czy myślisz, mój panie Hindbadzie, że jestem przewoźnikiem na twoich usługach i że całą drogę będę sam wiosłował?

— Możemy wiosłować na przemian, mój panie Sindbadzie — odpowiedział Hindbad i odebrał mi z rąk obydwa wiosła. Wiosłował niedbale i od niechcenia. Mimo to, łódź sunęła szybko, jakby gnana siłą niewidzialną. Strachem mnie przejął ten dziwny bieg łodzi, lecz nie chciałem okazać strachu przed Hindbadem. Udałem, że nie zauważyłem nawet, iż łódź płynie szybciej, niż płynąć powinna, gdyż Hindbad prawie wcale wiosłami nie poruszał. Patrzył mi w oczy i milczał i coraz bardziej unieruchamiał wiosła. Przestał wreszcie zupełnie wiosłować, lecz łódź mimo to płynęła z błyskawiczną szybkością, gnana niewątpliwie siłą niewidzialną.

W milczeniu dobiliśmy do brzegów wyspy króla Miraża. Wyskoczyłem na brzeg. Hindbad wyskoczył w ślad za mną. Teraz dopiero zauważyłem, że na wyspie Degiala spędziłem cały dzień i noc następną i że powróciłem do państwa króla Miraża akurat w dzień mego ślubu, który dziś właśnie miał się odbyć. Był poranek. Udałem się wprost drogą do pałacu, aby powitać jak najprędzej stęsknioną do mnie Piruzę i oczarowanego moją mądrością króla. Szedłem z pospiechem. Z tym samym pośpiechem szedł w ślad za mną Hindbad. Gdyśmy się do pałacu zbliżali, uczułem nagle, że nogi drętwieją pode mną i ze przebieram nimi bezskutecznie, nie poruszając się z miejsca, jak to czasem we śnie się zdarza, gdy się biegnie pozornie, a jednocześnie w miejscu się stoi pomimo wysiłków. Nadaremnie mocowałem się ze sobą, nadaremnie przebierałem nogami, chcąc zbliżyć się do pałacu. Zdrętwiałe moje nogi poruszały się wprawdzie, ale wciąż na jednym miejscu. Bez wątpienia — byłem zaklęty. Tymczasem Hindbad mnie wyprzedził i sam, beze mnie, wszedł do pałacu. Bezsilny i przerażony czekałem, aż nogi moje pozbędą się dziwnego zdrętwienia. Po chwili — zaklęcie pierzchło, zdrętwienie minęło. Mogłem iść swobodnie. Pobiegłem więc do pałacu i udałem się wprost do komnaty królewskiej. Zastałem Hindbada w objęciach króla Miraża, który ze łzami w oczach dziękował mu za szybki powrót, biorąc oczywiście Hindbada za mnie. Piruza stała obok i z radością przyglądała się Hindbadowi.

— Drogi Hindbadzie! — mówił król. — Niepokoił mnie bardzo twój długi pobyt na wyspie Degiala. Bałem się, że zginiesz i nigdy cię już nie zobaczę!

— Ja zaś byłam pewna twej mądrości i twego męstwa! — szepnęła dumnie Piruza. — Twierdziłam bez ustanku, że Hindbad zginąć nie może!

— Miałaś słuszność — odpowiedział Hindbad. — Jestem zbyt mężny i zbyt mądry, żebym mógł zginąć w walce nawet z tak potężnym duchem, jak Degial.

Słyszałem tę rozmowę, bo właśnie wpadłem do komnaty i stałem w pobliżu. Zawrzałem gniewem, serce zakołatało mi w piersi, zrobiłem krok naprzód i zawołałem:

— Królu Miłościwy! Czyż nie widzisz swej własnej pomyłki?

Król spojrzał na mnie. Spojrzała jednocześnie Piruza. Zdziwił się król. Zdziwiła się jednocześnie Piruza. Ujrzeli bowiem w komnacie dwóch ludzi tak podobnych do siebie, jak dwie krople wody.

— Co to znaczy? — zawołał król. — Skąd takie podobieństwo? W głowie mi się miesza! Zamiast jednego, widzę na własne oczy dwóch przyszłych moich zięciów, z których wszakże jeden tylko może być prawdziwy!

— A ja widzę dwóch moich przyszłych mężów! — szepnęła zrozpaczona i przerażona Piruza. — Którego z nich mam dzisiaj poślubić?

— Mnie! — rzekł Hindbad spokojnie.

— Milcz, podły kłamco! — zawołałem z oburzeniem. — Nie ty, lecz ja jestem narzeczonym Piruzy! Królu Miłościwy, strzeż się tego potwora i nie daj się opętać jego podobieństwem do mnie! Stworzył go umyślnie Degial, aby się zemścić na mnie za to, że go obraziłem na jego własnej wyspie. Jest to twór sztuczny i czarnoksięski, którego Piruza poślubiać nie powinna! Od chwili swych narodzin na krok mnie nie odstępuje, towarzyszy mi wszędzie. Przed samym pałacem zdrętwił mi nogi, abym nie mógł ciebie i Piruzy uprzedzić o tym, co się stało!

Król się zamyślił, potarł dłonią zamyślone czoło i rzekł wreszcie do mnie w zamyśleniu:

— Jak ci na imię? — Sindbad — odrzekłem.

— A ty, jak się nazywasz? — ciągnął dalej król, zwracając się do Hindbada.

— Hindbad — odparł mój sobowtór.

— O ile pamięć mnie nie myli — mój przyszły zięć nazywał się właśnie Hinbad — zawyrokował król, znowu pocierając czoło.

— O, tak! Hindbad mu było na imię! — potwierdziła radośnie Piruza.

— Królu! Piruzo! — wołałem zrozpaczony. — Zawsze mi było na imię Sindbad, lecz wyście to imię nieustannie przekręcali i koślawili! Przypomnijcie sobie, ile razy was poprawiałem? Ile razy prosiłem, abyście nie nazywali mnie Hindbadem, lecz Sindbadem!

— To prawda, że ja i Piruza mamy zwyczaj przekręcania imion i nazwisk — odpowiedział król. — Nigdy jednak nie pamiętamy, jak zostały przekręcone, i zawsze imię przekręcone uważamy za prawdziwe, a prawdziwe za przekręcone. I tym razem nie odstąpimy od swego zwyczaju. Zdaniem naszym, młodzieniec, na mego zięcia i na męża Piruzy przeznaczony, nazywał się Hindbad.

Hindbad krokiem triumfującym zbliżył się do króla i rzekł, z pogardą wskazując mnie palcem: Bardzo mi przykro, Królu Miłościwy, że jestem tak podobny do tego podejrzanego cudzoziemca. Zaręczam ci jednak, że nie łączy nas nic, prócz przypadkowego podobieństwa. Ja bowiem należę do ludzi uczciwych i szlachetnych, ten zaś cudzoziemiec jest nikczemnym złodziejem! Skradł mi amulet, który dostałem na drogę od pięknej Piruzy. Możesz, królu, naocznie przekonać się o prawdzie moich słów, spojrzawszy na szyję tego cudzoziemca, gdyż zawiesił sobie skradziony amulet na szyi, zapominając o tym, iż w ten sposób zdradza jawnie popełnioną kradzież.

Król i Piruza spojrzeli na moją szyję i zawołali z oburzeniem:

— A złodziej! A łotr! A zbrodniarz! A bezczelnik! Nawet nie postarał się o to, aby przed wzrokiem ludzkim ukryć przedmiot skradziony!

— Sprawiedliwości! — jęknąłem. — Jestem niewinny! Nigdy dłonie moje nie pokalały się kradzieżą! Piruzo, droga Piruzo! Czyż nie przypominasz sobie, żeś własnoręcznie zawiesiłaś mi na szyi amulet, aby mnie uchronić od napaści Degiala! Nie uchroniłaś mnie jednak od jego zemsty okropnej! Duch niewidzialny mści się na mnie i zadaje mi męczarnie nie do zniesienia! Piruzo! Do ciebie zwracam się o pomoc, o ratunek! Ty jedna możesz mnie zbawić! Spójrz na mnie uważnie, a samo serce szepnie ci, kim jestem! Serce się nie omyli! Zabije, zatrzepoce w piersi i rozpozna prawdę od kłamstwa, odróżni Sindbada od Hindbada i odsłoni nareszcie twym oczom, kto jest twym przyszłym mężem, a kto — niegodnym ciebie oszustem!

— Spójrz, Piruzo, spójrz! — zowołał król Miraż. — Spójrz na jednego, potem na drugiego, a potem na obydwóch jednocześnie. Rządź się sercem i wskaż mi tego, którego serce twoje wybierze.

Piruza spojrzała najpierw na mnie, potem na Hindbada, potem jednocześnie na nas obydwóch i wreszcie szepnęła nieśmiało:

— Serce mi wskazuje obydwóch i żadnego z nich nie wyróżnia. Obydwaj są zarówno mili, zarówno piękni i zarówno wymowni. A tak są do siebie podobni, że właściwie wszystko mi jedno, który z nich mężem moim zostanie. Ufam bowiem jednemu i drugiemu i żadnego z nich, dotychczas przynajmniej, nie podejrzewam ani o kradzież, ani o oszustwo. Toteż myślę, iż najlepiej zrobię, jeśli to nieporozumienie w inny zgoła sposób rozstrzygnę. Istnieje w moim kraju obyczaj, że narzeczony w dzień ślubu podarek dla swej narzeczonej przynosi. Nie wątpię, iż obydwaj ci młodzieńcy zaopatrzyli się w podarki ślubne, aby mi niespodziankę sprawić. Otóż wybieram na męża tego, który mi podarek piękniejszy i niespodziankę milszą przygotował.

Piruza zamilkła, a ja struchlałem. Wypadki dnia wczorajszego, grzmienia gongów niewidzialnych, rozmowa z Degialem, nagłe narodziny Hindbada — wszystko to razem tak przytłoczyło i rozproszyło moje myśli, że zapomniałem zupełnie o zaopatrzeniu się w podarek ślubny. Zawstydzony, spuściłem oczy i milczałem.

— Gdzie masz swój podarek? — spytał drwiąco Hindbad.

— Nie mam żadnego — szepnąłem głosem złamanym.

Piruza ze wstrętem i oburzeniem odwróciła się do mnie plecami. Hindbad podbiegł ku niej, wyjął z kieszeni księgę w złotej oprawie i podał, mówiąc:

— Oto jest mój podarek.

Piruza z uśmiechem radości przyjęła księgę złotą, a Hindbad mówił dalej:

— Nie jest to księga zwykła. Przeciwnie — jest to księga niezwykła. Dziwna, najdziwniejsza ze wszystkich ksiąg na świecie. Zapewne ci wiadomo, piękna Piruzo, że z powodu nieustannego brzmienia gongów żadna roślina, żaden zwierz, żaden człowiek nie mógł istnieć na wyspie Degiala. Wszystko tam powoli zamarło. Lecz potężny Degial zamienił w malowidła — oszołomione dźwiękami gongów rośliny, zwierzęta i mieszkańców tej wyspy. Z tych malowideł duch niewidzialny ułożył księgę i przechowywał ją w szczelinie skalnej, jako pamiątkę kwitnącego niegdyś życia i wesela. A wszystko tu żyje i śpiewa i porusza się w tej książce — tylko w zmniejszeniu. Zobaczysz tu zmniejszone drzewa, zmniejszonych ludzi i zmniejszone zwierzęta. Pomimo zmniejszenia życie w tej księdze płynie tak, jak niegdyś płynęło na wyspie. Za zimą idzie wiosna, za wiosną — lato, za latem jesień. Mieszkańcy tej księgi sieją i orzą, i budują nowe pałace, i wyprawiają huczne wesela, i śmieją się, i płaczą, i grzebią swych umarłych, i witają swych nowo narodzonych. Musiałem walczyć z Degialem, aby mu tę księgę odebrać. Walka była straszna i niebezpieczna. Chętnie jednak naraziłem swe życie, byleby tylko przynieść ci w podarku ślubnym tę księgę. Zajrzyj do niej, a zobaczysz, że jest cudowna.

Piruza otworzyła księgę i krzyknęła ze zdziwienia i radości. Na kartach cudownej księgi barwiły się malowidła żywe, zupełnie żywe. Wiosna właśnie nastała, wiosna buchnęła wonią i słońcem z kart tajemniczej księgi. Zmniejszeni ludzie wychodzili ze zmniejszonych pałaców na zmniejszone ulice. Biegli po ulicach na zmniejszone łąki i na zmniejszonych łąkach zrywali zmniejszone kwiaty. Piruza zbliżyła do księgi swoje różowe uszko i posłyszała wyraźnie daleki głos zmniejszonych ludzi. Wszyscy chórem wołali: „Wiosna, wiosna!” I słychać było śpiew i ćwierkanie zmniejszonych ptaków, które siedziały na zmniejszonych drzewach. Piruza z zachwytem oglądała księgę, aż wreszcie spytała Hindbada:

— Czy mogę sięgnąć dłonią w głąb tych malowideł, aby wyjąć stamtąd jednego z tych zmniejszonych ludzi i przyjrzeć mu się z bliska?

— Możesz — odpowiedział Hindbad — uczyń to jednak ostrożnie, aby nie zdruzgotać pałaców, nie połamać drzew i nie sparzyć ręki o to małe słonko, które tam świeci na ich zmniejszonym niebie.

Piruza ostrożnie sięgnęła dłonią w głąb malowidła, wyjęła stamtąd jednego zmniejszonego człowieka i postawiła go sobie na dłoni. Był tak mały jak szpilka. Dumnie i hardo chodził po dłoni Piruzy.

— Kto jesteś? Jak się nazywasz? — spytała Piruza.

— Nazywam się Omar Czwarty, zwany Wielkim albo też Wspaniałym — odpowiedział człowieczek. — Jestem królem w swej ojczyźnie. Trzymaj mnie ostrożnie na dłoni i nie upuść czasem na podłogę, bo mógłbym się zabić na miejscu i w ojczyźnie mojej nastałoby straszne bezkrólewie! Wyznam ci szczerze, iż nie lubię tych waszych zwiększonych ptaków, zwiększonych pałaców i zwiększonych ludzi. Wolę żyć w zmniejszeniu, które bardzo dobrze wpływa na moje zdrowie i na moją wesołość. Prócz tego muszę ci zauważyć, że zbyt długo trzymasz mnie na dłoni i odbierasz mi czas drogocenny, który poświęcam zazwyczaj zawiłym sprawom mego państwa. Pozwól mi więc na pożegnanie złożyć ci na twej własnej dłoni mój ukłon królewski i przenieś mnie z powrotem na łono mej ojczyzny.

Człowieczek się skłonił — i Piruza włożyła go z powrotem do wnętrza malowidła. Wnet go otoczył kołem tłum zmniejszonych ludzi, witając radośnie powrót swego króla, którego zbyt długi pobyt po za granicami kraju mógł bardzo źle wpłynąć na losy państwa. Piruza zamknęła księgę i zawołała:

— Słów mi brak, Hindbadzie, aby ci podziękować za tak cudowną niespodziankę! Nie marzyłam nawet o tak czarownym podarku! Ciebie wybieram na męża! Widzę teraz, że jesteś szlachetny i mądry. Nie wątpię w to, że ty właśnie jesteś owym młodzieńcem, który odgadł zagadkę królewską. Zaś tamten cudzoziemiec — jest nikczemnym złodziejem i oszustem!

— Królu! Piruzo! — zawołałem. — Błagam was o jedno: każcie Hindbadowi powtórzyć treść tej zagadki, aby zbadać i sprawdzić, czyli ją słyszał i czy był obecny na placu wówczas, gdy król ją sam przed tłumem wygłosił?

— Dość tych badań i sprawdzań! — rzekła gniewnie Piruza. — Badania te i sprawdzania obrażają dumę mego przyszłego męża. Wierzę Hindbadowi i kocham Hindbada. Nie zniosę dłużej obecności w naszym pałacu tego nikczemnego cudzoziemca!

I, zwróciwszy się do mnie, Piruza tupnęła nogą o ziemię i zawołała:

— Precz z mych oczu! — Precz z mych oczu! — zawołał król w ślad za Piruzą.

— Precz z mych oczu! — zawołał Hindbad w ślad za królem.

Nie chcąc się narażać na nowe zniewagi i obelgi, odwróciłem się i wyszedłem. Na ulicy ochłonąłem z gniewu i oburzenia, lecz na ich miejsce przyszedł żal i rozpacz bez granic! W ciągu jednej chwili straciłem wszystko, co zdobyłem też w ciągu chwili jednej. Straciłem Piruzę, straciłem pół królestwa, straciłem koronę, która za kilka godzin miała ozdobić moje czoło! Straszna była zemsta Degiala! Straszna i nieprzewidziana. Godzina ślubu mego z Piruza zbliżała się, lecz nie ja, tylko Hindbad miał teraz poślubić piękną Piruzę. Przed pałacem zgromadzili się właśnie rycerze konni i złote karoce, i cała świta królewska. Na tarasie pałacowym zagrzmiała kapela, huczna i radosna. Grano marsza ślubnego. Ukryłem się za drzewem pobliskim, aby z daleka widzieć uroczystość, w której miałem brać udział czynny, a której bohaterem został niespodzianie — Hindbad.

Wkrótce król Miraż, królewna Piruza i Hindbad wyszli wesoło z pałacu, dosiedli rumaków i skierowali się w stronę świątyni, gdzie sam arcykapłan miał młodą parę poślubić. W ślad za nimi ruszyli rycerze konni, złote karoce z damami dworskimi i cała świta królewska. Poznałem od razu rumaki, na których jechał król, Piruza i Hindbad. Galopowały cudownie i tanecznie, naśladując ruchy Konia Morskiego. Serce mi się w piersi ścisnęło boleśnie. Jeden z tych rumaków przeznaczony był dla mnie. Na takim właśnie rumaku, obok takiej właśnie królewny miałem się udać do świątyni, aby potem przywdziać na skronie koronę królewską. Lecz zamiast mnie — Hindbad siedział na tym rumaku. Zamiast mnie — Hindbad upajał się szczęściem i powodzeniem. Tłumy ludzi patrzyły nań z podziwem. Ukryty za drzewem słyszałem, jak wołano naokół:

— Niech żyje Hindbad! Niech żyje Hindbad!

Imię moje, skoślawione przez króla i królewnę, grzmiało teraz w powietrzu jak imię przyszłego króla! Nikt nie znał, nikt nie widział, nikt od niechcenia nawet okiem nie rzucił na prawdziwego Sindbada, który samotnie ukrył się za drzewem, aby oglądać i zazdrościć, zamiast być przedmiotem zazdrości i oglądania. Objąłem pień mojego drzewa i po raz pierwszy w życiu rozpłakałem się rzewnymi łzami. Wstyd mi było moich własnych łez, lecz nie mogłem ich powstrzymać. Płynęły strugami, strumieniami, skapując obficie na ziemię i zbierając się u stóp moich w małą, lecz dość głęboką kałużę. Płakałem zapewne długo, bardzo długo, tak nieskończenie długo, że w czasie mego płaczu Hindbad zdążył poślubić Piruzę i wkrótce ujrzałem cały orszak ślubny, powracający do pałacu. Wówczas przestałem płakać, lecz nie opuściłem mego drzewa. Stałem wciąż, stałem uparcie, niestrudzenie, niezmordowanie, aż noc wreszcie zapadła i gwiazdy rozbłysły w niebiosach. Okna pałacu rozjarzyły się tysiącem świateł rzęsistych. Kapela grzmiała. Na szybach okien co chwila migały podwójne cienie tańczących par. Zgadywałem, stojąc za drzewem, które z tych cieni należą do pana młodego i do panny młodej. Poznałem je po tym, że były błękitniejsze od innych cieni, które się po szybach przesuwały. Zapewne wybłękitniła je radość i szczęście. I dziwno mi było pomyśleć, że tam, w tym rzęsiście oświetlonym pałacu, za szybami, za ścianami weseli się i tańczy w tej chwili z moją narzeczoną człowiek, do mnie podobny jak dwie krople wody, lecz mimo podobieństwa — wrogi mi i wstrętny, i nienawistny.

O północy, znużony łzami, wsparłem się o pień mego drzewa i zasnąłem snem ciężkim i boleśnie twardym. Spałem tak do poranka, gdy mnie nagle zbudziło czyjeś dotknięcie. Rozwarłem od łez oślepłe i zbolałe oczy, aby zobaczyć, kto mnie dotknął. Koło mnie stała staruszka. Koścista jej ręka dotykała właśnie mych pleców. — Zbudź się, zbudź! — szepnęła staruszka. Spojrzałem na nią i nie mogłem ukryć zdziwienia. Nigdy jeszcze nie widziałem tak starej, tak kościstej i tak trzęsącej się kobiety. Mówiła nie głosem, ale szmerem. Szmer jej ust rozsypywał się w powietrzu, jak szelest suchego papieru. Oczy jej zapadły się tak głęboko, że nie było ich widać. Twarz pokryta była mchem siwym, a na brodzie wyrastał grzyb, muchomorem zwany. Co chwila kościstą dłonią głaskała swój muchomor, jakby się chciała przekonać, czy tkwi jeszcze na miejscu i czy dobrze rośnie. Sądząc na oko, miała chyba lat tysiąc z górą.

— Czemu mnie budzisz? — spytałem. — Budzę, aby cię uprzedzić o niebezpieczeństwie — zaszemrała staruszka.

— Kto jesteś? — rzekłem głosem znużonym i sennym.

— Zdziwisz się, gdy powiem, kto jestem — zaszemrała znowu staruszka. — Jestem matką Degiala, lecz mam dla ciebie litość i życzliwość. Mąż mój był słynnym w mieście szewcem. Gdy Degial na świat przyszedł, ucieszyłam się, myśląc, że będzie godnym swego ojca następcą i zajmie się uczciwym i szlachetnym rzemiosłem szewskim. Lecz Degialek już w ósmym roku swego życia był dziwakiem, zawracał głowę cudami i czarami, okazywał pogardę dla swych własnych rodziców i oświadczył stanowczo, że woli zostać duchem niewidzialnym, aniżeli najsłynniejszym w mieście szewcem. I ja, i mój mąż drwiliśmy z jego zamiarów i błagaliśmy, aby się zajął pracą sumienną, uczciwą i szlachetną. Lecz był uparty, nie zważał na nasze drwiny i błagania i twierdził, iż czuje w sobie powołanie do sztuki czarnoksięskiej. Daremnie i ja, i mój mąż nieboszczyk tłumaczyliśmy mu codziennie, iż powinien słuchać naszych rad doświadczonych i uczyć się rzemiosła szewskiego. Nie chciał się uczyć i dzięki wrodzonym zdolnościom czarnoksięskim z dniem każdym stawał się dla nas coraz bardziej niewidzialny. Degialek od dziecka nienawidził ludzi, zwierząt i roślin. Kochał tylko muzykę. W pokoju swym nagromadził tysiące rozmaitych gongów i uderzał w nie po całych dniach i nocach. Nieustanne brzmienia gongów odbierały sen mnie i mojemu mężowi nieboszczykowi. Spędzaliśmy noce bezsenne, które nas wycieńczyły i pozbawiły sił do pracy. Toteż dnia pewnego i ja, i mój mąż nieboszczyk tak rzekliśmy do Degiala: „Niedobry synu, nie tylko stajesz się dla nas coraz bardziej niewidzialny, lecz na domiar złego odbierasz nam sen dźwiękami gongów i narażasz nas na wycieńczenie i chorobę. Prosimy cię oboje, abyś zaniechał gry na gongach i abyś przestał stawać się niewidzialnym. Jeśli nadal będziesz trwał w uporze i nieposłuszeństwie, wyrzekamy się ciebie na wieki! Nie chcemy mieć bowiem syna niewidzialnego, który nic innego nie robi, tylko po całych dniach i nocach gra na gongach. Nie po to wszakże ojciec na byt twój pracuje i nie po to matka na świat cię zrodziła, abyś się bawił w niewidzialność i grał na gongach, zamiast się zająć uczciwym rzemiosłem szewskim”. W odpowiedzi na te nasze słowa i przestrogi Degial zniknął nam z oczu. Stał się zupełnie niewidzialny. Przeklęliśmy go oboje za upór, nieposłuszeństwo i za naganne przywiązanie do czarów. Odtąd Degial opuścił dom rodzicielski i zamieszkał wraz ze swymi gongami na wyspie Kassel, gdzie panuje jako duch potężny, potworny i niewidzialny. Dźwiękami gongów odbiera przytomność wszelkim stworzeniom, sieje dokoła śmierć i postrach i nie myśli o tym, aby się zająć pracą uczciwą i szlachetną. Chociaż jest moim synem, nienawidzę go z całego serca za jego wyrodną niewidzialność i potworność. Dlatego też chcę cię uprzedzić o zamysłach Degiala. Czuje on nienawiść nie tylko do ciebie, lecz i do Hindbada, choć sam go stworzył i zaopatrzył w księgę czarodziejską. Ciebie nienawidzi za to, że go znieważyłeś, a Hindbada za to, że jest do ciebie podobny. Postanowił wtedy zabić ciebie i Hindbada, złożyć was obu w jednej trumnie i pochować w jednym grobie.

Dreszcz mnie przeszedł od stóp do głowy na myśl, że mogę się znaleźć w jednym grobie z moim wrogiem, który jest do mnie jak dwie krople wody podobny. Straszny byłby grób, gdzie spoczęłyby dwa takie trupy! Któż by się pomodlił na takim grobie? Któż by wiedział, za kogo ma się modlić — czy za duszę Sindbada, czy za duszę Hindbada? Nawet po śmierci ścigałoby mnie to okropne podobieństwo! Musiałbym się przez wieki całe dzielić trumną i grobem, i snem wiekuistym, i ciszą mogilną z moim wrogiem, z moim sobowtórem, z istotą potworną, bo stworzoną sztucznie i zgoła po czarnoksięsku.

— Dobra staruszko! — zawołałem zrozpaczony. — Poradź mi, co mam uczynić, aby uniknąć tego niebezpieczeństwa?

— Degial zajęty jest dopiero przygotowaniem czarów i zaklęć odpowiednich, aby z ich pomocą zgładzić ciebie i Hindbada. Udaj się natychmiast na brzeg morza, stoi tam właśnie okręt, który za chwilę ma do Balsory odpłynąć. Wsiądź na ten okręt i wróć do Bagdadu. Unikniesz tym sposobem wszelkiego niebezpieczeństwa. Wówczas Degial, nie mogąc ciebie dosięgnąć, zostawi w spokoju Hindbada i pozwoli mu żyć nadal w chwale i szczęściu.

Podziękowałem matce Degiala za dobrą radę. Zabolało mnie wprawdzie to, że ratując siebie, ratuję jednocześnie Hindbada, przedłużając jego szczęście i chwałę. Wolałem jednak przyczynić się mimo woli do jego chwały i szczęścia, aniżeli znaleźć się z nim w jednym grobie. Pożegnałem staruszkę i co tchu pobiegłem na brzeg morza. Stał tam rzeczywiście okręt, który za chwilę miał do Bagdadu odpłynąć.

Wsiadłem na okręt i wkrótce wypłynąłem na morze, oddalając się coraz bardziej od brzegów wyspy króla Miraża. Dopłynąłem szczęśliwie do samej Balsory bez żadnych przygód i wypadków. Z Balsory udałem się konno wprost do Bagdadu. Widok miasta rodzinnego napełnił mnie radością. Przynagliłem konia do biegu i wkrótce stanąłem przed moim pałacem. Wbiegłem do pałacu i zastałem wuja Tarabuka przy stole. Siedział i kończył właśnie wiersz pod tytułem: Topola wpośród pola. Chciałem go uścisnąć, lecz wuj Tarabuk zawołał:

— Bądź cierpliwy i nie przerywaj mi natchnienia. Stój za mną dopóty, dopóki nie skończę wiersza, w którym opisuję pewną topolę, stojącą samotnie na samym środku pewnego pola. Stałem cierpliwie, czekając, aż wuj Tarabuk wiersz swój ukończy. Wuj Tarabuk ukończył wreszcie, położył pod wierszem swój podpis i wówczas dopiero rzucił mi się na szyję.

— Więc powróciłeś, mój drogi, mój jedyny siostrzeńcze! — wołał ze łzami w oczach. — Myślałem, że zginąłeś w krajach nieznanych. Niepokoiłem się o ciebie niezmiernie. Jedyną pociechą było dla mnie pisanie wierszy. Nie udało mi się wprawdzie wyłowić z morza moich rękopisów, lecz za to napisałem tyle nowych wierszy, że zupełnie o dawnych zapomniałem. Wróciła mi moja wesołość i równowaga ducha. Już wymawiam słowa całkowicie, zamiast je urywać na środkowych sylabach. Zresztą od czasu twego wyjazdu nic nowego nie zaszło. Wszystko po staremu. Skarby swoje i majątki zastałeś w porządku i w całości. Masz, jak dawniej, sto pałaców, sto ogrodów, sto worów złota i sto beczek srebra. Zginął tylko trzonowy ząb twego pradziada. Złodziej w nocy wdarł się do pałacu, lecz nie zdążył ukraść nic, prócz szkatułki hebanowej ze zbolałym zębem twego pradziada. Przyłapałem go na gorącym uczynku, lecz uciekł przez okno i nie zdołałem go dogonić.

Zmartwiła mnie bardzo strata zęba pamiątkowego i wuj Tarabuk z właściwą sobie bystrością umysłu natychmiast spostrzegł i zrozumiał moje zmartwienie.

— Nie martw się, mój drogi! — zawołał. — Powinieneś się radować, że powróciłeś cało do domu. Mam nadzieję, że zaniechasz odtąd wszelkich podróży i że już nigdy nie opuścisz miasta rodzinnego. Pomyśl, jak to będzie dobrze i pięknie, i spokojnie, gdy razem ze mną będziesz mieszkał pod jednym dachem, razem ze mną będziesz chodził na spacer i razem ze mną będziesz śniadał, obiadował i wieczerzał. Czyż nie lepszy jest taki żywot domowy, niż niebezpieczeństwa podróży?

Nic nie odpowiedziałem na to wujowi. Odtąd wszakże pędziłem żywot spokojny w moim pałacu. Razem z wujem Tarabukiem chodziłem na spacery i razem z nim śniadałem, obiadowałem i wieczerzałem. Wuj Tarabuk odczytywał mi głośno swoje utwory, aby mnie rozerwać i czas mi uprzyjemnić.

Rok cały zbiegł mi na tego rodzaju rozrywkach. Po roku jednak życie domowe zaczęło mi ciężyć. Żądza podróży wracała ze zdwojoną mocą. Śniła mi się często Piruza i król Miraż. A jeśli nawet przyśnił mi się Hindbad i Degial, nie czułem do nich we śnie żadnej nienawiści. Znów zapragnąłem przygód niespodzianych, chociażby te przygody miały mi przynieść smutek i nieszczęście. Pewnej nocy śnił mi się kraj nieznany i daleki. Cały mój sen napełnił się tym krajem. Zbudziłem się nazajutrz dziwnie zadumany. Dumałem rzeczywiście o nowej podróży. Postanowiłem dziś jeszcze pożegnać się z wujem Tarabukiem i opuścić miasto rodzinne.

 




Dodaj komentarz

Będzie mi miło, jeśli zostawisz swoją opinię.

Wyślij