Hans Christian Andersen
Królowa Śniegu
część 1
cały audiobook do słuchania za darmo
Baśń opisuje losy dzieci – Gerdy i Kaja, które żyły w przyjaźni aż do jednego z wiosennych dni. Wówczas do oka Kaja dostał się tajemniczy odłamek diabelskiego zwierciadła.
Posłuchaj również:
Królowa Śniegu część 2
Królowa Śniegu część 3
I. Czarodziejskie zwierciadło
Żył sobie kiedyś bardzo złośliwy czarodziej. Z wielką przyjemnością dokuczał ludziom, ze wszystkiego się wyśmiewał i każdą rzecz przedstawiał z najgorszej strony.
Zrobił wreszcie sztuczne zwierciadło, w którym rzeczy piękne i dobre wyglądały na złe, a nawet śmiesznie, ponieważ były wykrzywione, zamazane, niewyraźne — za to złe rzeczy widać w nim było doskonale.
Tym sposobem cały świat w tym zwierciadle był brzydki i zły, a nic na nim nie było pięknego. Czarodziej był bardzo zadowolony ze swojego nowego dzieła, a jego uczniowie porwali zwierciadło i biegali z nim wszędzie, podstawiając je ludziom znienacka przed oczy i cieszyli się, i śmiali, kiedy przerażony człowiek zasłaniał oczy ręką; a potem nieraz sam nie wiedział, który świat jest prawdziwy: czy ten, który ogląda co dzień, czy tamten, który ujrzał w zaklętym zwierciadle?
Cieszył się zły czarodziej, ale to mu nie wystarczało. Jego uczniowie postanowili zanieść zwierciadło aż do nieba. Niech i aniołowie spojrzą w nie choć raz jeden. To byłaby uciecha!
I zaczęli lecieć do góry. Bardzo im było trudno, a jeszcze z tak ciężkim zwierciadłem — zaledwie mogli utrzymać je w rękach… O, daleko do nieba! Aż im pot okrył czoła, a ręce drżeć zaczęły. Wtem, trrrach! I ciężkie lustro z takiej wysokości spadło aż na ziemię! W mgnieniu oka rozprysnęło się na miliony, miliony drobnych kawałeczków, na nieskończoną ilość czarodziejskiego pyłku, który rozleciał się na wszystkie strony.
Ale to właśnie było najgorsze nieszczęście!
Zamiast jednego lustra, były ich teraz miliony; rozproszyły się wszędzie, a w każdym najmniejszym kawałeczku, choćby drobnym jak ziarnko piasku, widać było świat brzydki, śmieszny, wykrzywiony. Jeżeli taki proszek wpadł komuś do oka, to człowiek ten wszystko już widział zmienione i nie mógł dostrzec koło siebie nic dobrego, nic pięknego! Za to najgorsze rzeczy widział jasno i wyraźnie, więc wszystko było dla niego złe.
Jeszcze gorzej, jeżeli okruszyna lustra wpadła komuś do serca. Nieszczęśnik tracił uczucie: serce jego stawało się kawałkiem lodu, nikogo nie mógł kochać, wszyscy byli dla niego obcy, obojętni.
Z większych kawałków porobiono szyby, z innych szkła do okularów, a mnóstwo jeszcze krążyło w powietrzu — wiatr je roznosił wciąż dalej i dalej, i niestety coraz więcej ludzi stawało się nieszczęśliwymi kalekami.
A pyłków tych ciągle jest jeszcze pełno i zobaczymy, co z tego wynikło.
II. Sąsiedzi
W pewnym bardzo starym mieście, w bardzo wysokim domu na poddaszu mieszkało dwoje dzieci, każde u swoich rodziców — był to Kaj i Gerda.
W tym mieście było tyle ludzi, że nie mógł każdy dla siebie mieć osobnego domku, a cóż dopiero myśleć o własnym ogródku. Ale, że dobrzy ludzie bardzo lubią kwiaty, więc wszyscy hodowali je w doniczkach. I tym sposobem w każdym prawie oknie był ogródek; ale najładniej było u Kaja i Gerdy.
Bo posłuchajcie tylko: w tym wysokim domu na poddaszu każda rodzina miała własną izdebkę z dużym oknem, przez które w lecie można było wyjść na dach albo — wcale nie schodząc ze schodów — przejść z jednego mieszkania do drugiego. Można tu było bawić się na płaskim dachu. Gdy Gerda wyjrzała oknem, widziała Kaja w izbie naprzeciwko. Kiedy słonko przygrzało, dzieci wybiegały na dach i bawiły się doskonale, albo siadały na małych stołeczkach i rozmawiały o wszystkim, co je interesowało.
Były to bardzo dobre dzieci i kochały się jak brat i siostra.
Na wiosnę rodzice Kaja i Gerdy ustawiali na brzegu dachu długie skrzynie, napełnione ziemią; w nich zasiewali potrzebne warzywa i wiele pięknych kwiatów. Tak więc kawałek dachu przed oknami zamieniał się w śliczny, maleńki ogródek.
Im mocniej dogrzewało złote słonko, tym piękniej było w ogródku na dachu. Zielone kaskady roślin pokrywały drewniane skrzynie i spadały aż na mur domu: różnobarwne powoje otwierały śliczne kielichy pełne rosy; różowy groszek ciekawie wyglądał na wszystkie strony; aksamitne bratki szeroko otwierały wielkie oczy, a drobne stokrotki uśmiechały się wesoło. Oprócz tego, w każdej skrzyni rósł wysoki różany krzaczek niby drzewko. Na wiosnę stroił się w zielone listki, a już w maju okrywał ślicznymi kwiatami, których woń rozpływała się w powietrzu. Gałązki róż ciekawie zaglądały w okna, szeptały cicho drobnymi listkami i kołysały się lekko pod tchnieniem wietrzyka.
Ślicznie tu było w lecie.
Ale w zimie wszystko znikało. Biały śnieg pokrywał dachy, a zamknięte okna często zamarzały; wtedy mróz kładł na nie delikatne białe kwiaty, ale nic przez nie było widać. Ale dzieci chciały się widzieć. Więc rozgrzewały pieniądz na piecu i kładły go na szybę. Wtedy wśród białych liści i gałązek tworzył się mały i przezroczysty otwór, w którym zaraz mrugnęło śmiejące się oko Kaja albo Gerdy.
— Przyjdź tu do nas! — mówiło oko.
— Dobrze, dobrze!
W lecie tak łatwo było przejść z jednego mieszkania do drugiego, ale w zimie musiały dzieci zbiegać na dół i znów wchodzić na schody tak wysoko! A tam na dole śnieg i wicher!
— Patrz, patrz! Białe pszczoły wyleciały z ula — mówiła stara babcia, ukazując wnuczce chwiejące się w powietrzu płatki śniegu.
— Pszczoły, pszczoły — powtarzała wesoło Gerda. — A czy mają swoją królową?
— Rozumie się, że mają — odpowiedziała babcia. — Największy ze wszystkich płatków, a zawsze tam leci, gdzie śnieg najgęściej pada. Jeśli spadnie na ziemię, wzbija się natychmiast znowu ku ciemnym chmurom i nigdy nie spocznie. Czasem przebiega nocą po ulicach miasta i zagląda do okien, a wtedy wyrastają na nich śnieżne kwiaty i brylantowe liście.
— Tak! Tak! Widzieliśmy! — wołały dzieci, zachwycone słowami babci.
— A czy królowa śniegu mogłaby przyjść tutaj? — zapytała Gerda.
— Ach, niech no tylko przyjdzie! — krzyknął Kaj wesoło. — Posadziłbym ją zaraz przy piecu i roztopiłaby się! Ha, ha, ha!
Babcia pogłaskała go lekko po głowie i zaczęła opowiadać co innego.
Raz wieczorem Kaj już na wpół rozebrany wszedł na stołek i wyjrzał przez okrągły otwór na zamarzniętej szybie. W powietrzu kołysało się mnóstwo płatków śniegu, a jeden bardzo duży uczepił się na brzegu skrzynki kwiatowej, zaczął rosnąć prędko, coraz większy, wyższy, aż stał się cudną panią w długiej, białej szacie z cieniutkiego, przezroczystego muślinu, obsypanej milionami śnieżnych gwiazdek. Ciało jej było z przezroczystego lodu, białe i połyskujące, a jednak ona żyła. Patrzyła się na Kaja i uśmiechała się do niego, a oczy jej jaśniały jak brylanty. Na koniec skinęła ręką, jak gdyby wzywała go za sobą. Kaj przeląkł się bardzo, zeskoczył z krzesła i uciekł w głąb izdebki, ale zdawało mu się, że wielki jakiś ptak przeleciał koło okna.
Nazajutrz dzień był jasny, pogodny i mroźny, ale wkrótce nastąpiła odwilż, wiatr przyniósł wieść radosną, że wiosna już blisko, słońce dogrzewało mocniej, śniegi zniknęły bez śladu, trawa pozieleniała, pączki zaczęły pękać, przyleciały jaskółki do gniazd i znowu dzieci siedziały na dachu, w ślicznym, maleńkim, wiszącym ogrodzie.
Groszek pachnący opadał kaskadami na skrzynie, powoje otwierały śliczne kielichy do słońca, a róże tego roku kwitły bardzo pięknie i drzewka były nimi obsypane.
Gerda z Kajem siedzieli pod krzaczkiem i śpiewali razem ulubioną swoją piosenkę.
Co ja kocham na tym świecie?
Złote słonko, cudne kwiecie!
Boże ptaszki śpiewające,
Jasne rosy, w kwiatach drżące,
Błękit nieba i obłoki,
Cały piękny świat szeroki,
I chatynkę pobielaną,
I mateczkę ukochaną! —
Wszystko kocham serca biciem,
A przestanę chyba z życiem.
Pewnego dnia dzieci siedziały w ogródku i oglądały bardzo ładną książkę z obrazkami, w której były malowane ptaki i zwierzęta. Zegar na wieży wybił godzinę piątą.
— Aj! — zawołał Kaj nagle. — Coś mnie ukłuło w serce! Coś mi do oka wpadło!
— Może ukłuł cię kolec róży? — rzekła troskliwie Gerda. — Czekaj, zobaczę, co ci wpadło w oko! Nie, nic nie ma.
— Pewno już wyleciało — rzekł Kaj niecierpliwie i odsunął się od dziewczynki.
Niestety, nie wyleciało. Był to właśnie drobniutki pyłek stłuczonego zwierciadła złego czarodzieja. Utkwił mu w oku i zmienił cały świat, nie pozwalając widzieć na nim nic pięknego, nic dobrego. A co gorsza, pyłek taki wpadł mu w serce, które nagle stało się zimne i twarde, przestało czuć i kochać.
— O co ryczysz? — zapytał opryskliwie. — Żebyś wiedziała, jaka jesteś brzydka! A jaka śmieszna, ha, ha, ha! Co to za zgniła róża? Fe, jaka wstrętna! Cała ta skrzynia — stare, brzydkie pudło, tylko ją zrzucić z dachu.
Kopnął skrzynię, zerwał różę i rozdeptał.
— Kaju! — zawołała przestraszona dziewczynka.
Widząc jej przerażenie, roześmiał się, zerwał jeszcze jedną różę, rzucił ją i wskoczył do swojego okna.
Od tej chwili Kaj zmienił się zupełnie. Kiedy Gerda chciała oglądać z nim obrazki, wzruszał ramionami, mówił, że są brzydkie i wyśmiewał się z każdego. W końcu powiedział, że nie chce się z nią bawić, bo jest głupia jak małe dziecko. Nawet bajki babuni nie podobały mu się; mówił, że są niedorzeczne, zawsze miał jakieś: ale. Nieraz stawał za staruszką, kładł na nos jej okulary i naśladował jej miny i słowa. Tak samo zaczął naśladować innych i nauczył się wkrótce najbrzydszych grymasów i słów.
W gruncie rzeczy Kaj nic temu nie był winien, tylko paskudny pyłek szkła czarodziejskiego, które tkwiło mu w sercu. Z tego to powodu nikogo nie kochał i dokuczał Gerdzie, która była dla niego taka dobra. Ludzie zaczęli mówić, że Kaj jest złym chłopcem i mieli zupełną słuszność, tylko nie wiedzieli, dlaczego taki jest.
Pewnego razu, w zimie, gdy padał śnieg, Kaj przyniósł na podwórko szkło powiększające i przez nie patrzył na gwiazdki śniegowe, które pokrywały mu ubranie.
— Spójrz, Gerdo — rzekł — jakie ogromne! Niby kwiaty, niby gwiazdy, a jakie sztuczne! To ciekawsze przecież od kwiatów prawdziwych! Tak równo, doskonale ułożone. Szkoda tylko, że topnieją.
Nagle pobiegł na górę, przyniósł swoje saneczki i ciepłe rękawice, oznajmił Gerdzie, że idzie pojeździć saneczkami i natychmiast zniknął za bramą.
Na górce była wesoła zabawa. Chłopcy ślizgali się po śniegu na swoich sankach, najśmielsi przywiązywali je do sań dorosłych i tym sposobem jechali spory kawałek drogi. A co przy tym było śmiechu i wrzawy!
Wtem wjechały na rynek duże, piękne sanie zaprzężone białymi końmi. Piękna pani siedząca w saniach otulona była w ogromne futro, a na głowie miała białą, futrzaną czapkę. Sanie dwa razy objechały rynek, a w tym czasie Kajowi udało się przywiązać do nich z tyłu swoje małe saneczki. Teraz pomknął jak strzała po utartej drodze i wyjechał za miasto. Pani w sankach odwróciła głowę i przyjaźnie uśmiechnęła się do niego.
Kaj bardzo się cieszył, bo nigdy jeszcze nie jechał tak prędko; nie chciał jednak zanadto oddalić się od miasta i po pewnym czasie chciał odwiązać swoje sanki. Wtedy osoba w saniach odwróciła się znowu i spojrzała tak przyjaźnie, że Kaj zapomniał o wszystkim.
Zaczął padać gęsty śnieg, pociemniało. Kaj nie widział już nic dookoła prócz kręcących się białych płatków. Puścił sznurek, aby odczepić swoje sanki, ale one jak gdyby przymarzły do wielkich, mknęły jak wiatr za nimi, dalej, dalej, dalej! Kaj krzyknął przerażony, ale nikt mu nie odpowiedział, jakby go nikt nie słyszał. Sanki pędziły ciągle, a śnieg sypał, nic już nie było widać. Chwilami uderzały o coś, to znów spadały na dół, przeskakiwały jakieś nieznane przeszkody i sunęły po białej drodze w świat nieznany.
Kaj chciał się przeżegnać, zmówić pacierz, lecz w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć słów Ojcze nasz i przychodziła mu na myśl tylko tabliczka mnożenia. Płatki śniegu padały coraz większe, na koniec wyglądały jak białe ptaszki.
Naraz konie stanęły, sanie się zatrzymały, a siedząca w nich Pani podniosła się i Kaj spostrzegł, że futro jej i czapka były ze śniegu. Była to wysoka dama, wysmukła, olśniewającej białości: królowa śniegu!
— Dobrze jedziemy! — rzekła. — Ale po co masz tam marznąć? Chodź pod moje niedźwiedzie.
Posadziła go w saniach obok siebie, nakryła białym futrem, a jemu wydawało się, że zapada się w górę śnieżną.
— Jeszcze ci zimno? — rzekła i pocałowała go w czoło.
Ach! Jakiż to był zimny pocałunek! Poczuł lód aż w głębi serca, które — jak wiemy — już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło bardzo prędko i zrobiło mu się lepiej. Nie czuł już wcale zimna.
— Moje saneczki! Moje saneczki! — zawołał z wielką trwogą, aby nie stracić ulubionej zabawki. Więc zaczepiono je ponownie o duże sanie.
Królowa śniegu pochyliła się nad Kajem i pocałowała go powtórnie, a w tej chwili chłopiec zapomniał już o wszystkim: o rodzicach, domu, babci i Gerdzie.
Teraz nie bał się wcale pięknej pani, nie wydawała mu się straszna. Opowiadał jej, co umie, o jakich się uczył krajach i miastach, jak wybornie liczy na pamięć — a ona uśmiechała się do niego.
Wreszcie wzięła go na ręce i wzleciała z nim razem wysoko, wysoko, ku ciemnym chmurom, które szarpał wiatr świszczący.
Przelatywali ponad ciemnymi lasami, nad górami, morzami i lądami. Zimny wicher huczał pod nimi w przepaściach, biały śnieg połyskiwał, wyły głodne wilki, krakały stada czarnych kruków — a ponad nimi świecił jasny księżyc.
I tak płynęła długa noc zimowa, a gdy nastąpił ranek, Kaj spał u nóg królowej śniegu.
Komentarze